Czytasz teraz
Wiesławiec Deluxe — The Prodigy i 30-lecie szaleństwa
Muzyka

Wiesławiec Deluxe — The Prodigy i 30-lecie szaleństwa

prodigy

Oglądając na Muzycznej Jedynce mroczny teledysk do Breathe The Prodigy czuło się, że ten dziwny, wygolony pośrodku na łyso i uczesany „na diabełka” pan przyjechał na letni festyn dożynkowy zupełnie innym autobusem, niż występujący przed chwilą Krzysztof Cugowski.

Nadchodzi sezon ogórkowy. A co lepsze na sezon ogórkowy niż ogórkowo-wspominkowy temacik, skłaniający do refleksji i zadumy na plaży nad jeziorem? Może komuś nawet łezka się uroni, że czas pędzi tak szybko. 25 lat temu, 30 czerwca 1997, ukazał się The Fat of the Land, trzeci album zespołu The Prodigy.

Co prawda w 1997 wyszło wiele tak zwanych ważnych albumów, jak OK Computer Radiohead, The Lonesome Crowded West Modest Mouse, Urban Hymns The Verve, Baduizm Erykah Badu, Homework Daft Punk, F#A#∞ Godspeed! You Black Emperor, czy Perfect from Now On Bulit To Spill, ale komon – kto w 1997 słuchał Godspeed! You Black Emperor? Pewnie jacyś dziennikarze muzyczni otrzymujący po znajomości zafoliowane płyty CD w transatlantyckich paczkach nadanych prosto z wielkich amerykańskich wytwórni. The Prodigy za to słuchali wszyscy.

prodigy

W 1997 roku posiadać szerokie spodnie typu lenar, deskorolkę, trampki Vans i za duży t-shirt z wielką mrówką i napisem Prodigy oznaczało wzrost lansu o 500% i całkowite panowanie na osiedlu. Prodigy było w mainstreamie, ponieważ single Firestarter i Breathe wyprzedziły album o kilka dobrych miesięcy i były młócone w komercyjnym radiu na okrągło, przeplatając się z Kolorowymi Snami Just 5, Takim Tango Budki Suflera, Sambą di Janeiro Bellini, Jojo Action Mr. President, Everybody (Backstreet’s back) Backstreet Boys, Rowerami Dwoma Yaro i Reni Jusis, Thubthumping Chumawumby oraz I’ll be missing you Faith Evans i artysty uprzednio znanego jako Puff Daddy.

Zarazem jednak, oglądając na Muzycznej Jedynce, nagrany z użyciem silnych filtrów na kamerę w jakiejś gnijącej melinie z karaluchami i odpadającym ze ścian tynkiem, mroczny teledysk do Breathe, czuło się, że ten dziwny, wygolony pośrodku na łyso i uczesany „na diabełka” pan przyjechał na letni festyn dożynkowy zupełnie innym autobusem niż występujący przed chwilą Krzysztof Cugowski. W 1997 The Prodigy było typowym przykładem riot electronic dance music act going big. Nie powinni być w mainstreamie, ale po sukcesie albumów Experience z 1992 roku i Music for the Jilted Generation z 1994 się w nim znaleźli i postanowili odpowiednio odciąć należne im kupony.

The Prodigy – Breathe

Jeśli w 1997 roku nie mieliście jeszcze dostępu do VIVY Zwei i nie mogliście na niej śledzić w paśmie wieczornym Issacka Brocka ryczącego do mikrofonu w jakimś zadymionym klubie w Portland, albo przynajmniej przełączać między wykręconym rysunkowym klipem do Paranoid Android a smutnym panem-psem z kulawą nogą, szwendającym się o kulach po Nowym Jorku z radiem tranzystorowym w ręku w teledysku Da Funk w reżyserii Spike’a Jonze’a, to Breathe i Firestarter robiło za podstawowy pakiet do poszerzenia pola walki poza oś Will Smith– Norbi – Tic Tac Toe.

Kupiłem kasetę The Fat of the Land zaraz po premierze, tak aby móc słuchać albumu na Walkmanie marki Sony wyposażonym w funkcję Mega Bass. Pamiętam, że byłem zaskoczony okładką, przedstawiającą kadr z dynamicznego najazdu kamery na stojącego na brzegu morza pomarańczowo-czarnego kraba z uniesionymi szczypcami. Wówczas okładka wydała mi się być od czapy, oczekiwałem bowiem, zgodnie ze starą dobrą tradycją, literalnego związku pomiędzy oprawą graficzną płyty a jej zawartością.

Zgodnie z tą zasadą zespoły death metalowe miały na okładce czaszki i płomienie w różnych wariantach, Metallica miała węża, krzyże i grobowce albo przynajmniej krzesło elektryczne, Guns 'N’ Roses strzelby i róże zaś Michael Jackson Michaela Jacksona. Wchodząc do sklepu z kasetami i płytami CD od razu można było odróżnić sekcję „metal and hard rock” od sekcji „dance and trance”. Tutaj czaszki, groby, płomienie, miecze i ponownie czaszki, tam zaś tancerze, okulary przeciwsłoneczne, palmy, drinki. plaże, głośniki i geometryczne figury sugerujące fale dźwięku albo rozchodzenie się energii. Do tego obowiązkowa nalepka-hologram „Snake’s Music”.

Po Prodigy spodziewałem się powtórzenia motywów graficznych z dwóch poprzednich płyt, czyli: szaro-czarna okładka, techniczna czcionka i ewentualnie jakiś rysunek z kategorii „Wojciech Siudmak meets Zbigniew Beksiński”. A tutaj nie, jakiś krab. Ale dlaczego krab? Przecież to techno ma być. Co ma wspólnego krab z techno? Zapraszamy na wykład o przewadze metafory nad metonimią i arbitralności elementu znaczącego dla 12-latków. Dziś, z perspektywy czasu uważam tę okładkę za niesamowitą. Po pierwsze, świetny jest zatrzymany kadr sugerujący dynamiczny najazd kamery w kierunku obiektu, po drugie błękit nieba i oceanu są wyjątkowe, a po trzecie: ile albumów ma na okładce jakichś ludzi? A ile przedstawia kraby? No właśnie.

Przesłuchiwanie kasety nie przyniosło rozczarowania. Największą niespodziankę na plus stanowił fakt, że dwa przehajpowane i promujące wcześniej album utwory, czyli Firestarter i Breate, wcale nie stanowią jego najlepszej części. Jest trochę tak, jakby lider i główny kompozytor zespołu Liam Howlett rzucił te dwa komercyjne teledyski na przynętę na zasadzie „wiemy że wyginający się i wrzeszczący do mikrofonu Keith Flint w obroży z kolcami i niecodzienną fryzurą przykuje uwagę i zapewni sukces rynkowy”, sam zaś zajął się dopracowywaniem kompozycji, które nigdy nie były pomyślane jako single. Najlepszą część The Fat of the Land stanowi schowany w środku albumu ambientowy tryptyk Mindfields-Narayan-Climbatize,  ze szczególnym wskazaniem na niesamowity, hipnotyczny Narayan, inspirowany muzyką bliższego i dalszego wschodu (mantry hinduskie).

The Prodigy – Narayan

Album ma swoje lepsze i gorsze momenty, do tych drugich zaliczyłbym zamykającą go kompozycję Fuel my Fire, która brzmi jak podkład do DOS-owych wyścigów samochodowych czy nie do końca udaną zabawę w rapowanie na Diesel Power. Ogólny schemat jest zatem paradoksalny: album jest najlepszy nie w miejscach i nie na kompozycjach, które go sygnują (darcie ryja przez świętej pamięci Keitha Flinta), ale w utworach, w których dominuje przeciwstawna, ambientowo-hipnotyczna melodyka.

To fundujące pękniecie dobrze słychać na otwierającym płytę Smack my Bitch Up: skandalizujący teledysk z alkoholem, klubem, kiblem, molestowaniem seksualnym, rozwałką i heroiną, zakazany szybko przez MTV, wulgarne i ogólnie obraźliwe słowo bitch w tytule, ostry beat, drapieżno-zawadiacki wokal itd. A tak naprawdę siła tej piosenki nie leży w ogóle w tych wszystkich agresywnych elementach, ale polega na umiejętnej inkorporacji spowolnienia rytmu i świątynnych, orientalnych śpiewów, następującej około 2 min 50 sek. Prawdopodobnie była to metafora momentu, w którym po gorączkowych poszukiwaniach i przygotowaniach siada dawka jakiegoś opiatu. Nie wiem, nie brałem, nie znam się, nie wiem co chłopaki ładowali. 

The Prodigy – Smack My Bitch Up

The Fat of the Land spełnia w dorobku The Prodigy taką funkcję, jak Mezzanine u Massive Attack czy Czarny Album dla Metalliki. Jest „uważany za najlepszy” nie będąc jednocześnie najlepszym. Jest to moment w którym zespół ostatecznie wkracza do mainstreamu, konceptualnei dojrzewa, krystalizuje swój styl, zastyga i umiera. Stawia sobie pomnik, produkujący dolary. Stabilizuje się. Wytwarza wzorzec własnej muzyki, od którego można potem co dwa lata odcinać mechanicznie kolejne sadzonki niczym listki z doniczkowej bazylii z LIDLA za 4.99,-.  

Zobacz również
Unsound 2024

Z perspektywy czasu palmę pierwszeństwa dałbym pochodzącemu z 1994 roku Music for the Jilted Generation, ale w fenomenie The Prodigy nigdy nie chodziło o masturbację rankingami i akademickie spory o spójność albumów. W fenomenie The Prodigy zawsze chodziło o to, co ta muzyka wyraża. A wyraża szaleństwo. I to nie takie tandetne, strywializowane szaleństwo jak sugerują późniejsze teledyski z Keithem Flintem, który miota się w kaftanach bezpieczeństwa i wystawia do kamery język na zasadzie „typowy pacjent z Arkham”, ale szaleństwo wzbierające, szaleństwo jeszcze częściowo represjonowane, szaleństwo dopiero zmierzające w stronę erupcji. Jest to szaleństwo młodych, którzy dopiero zaczęli eksperymentować z narkotykami, których rozsadza twórcza energia, którzy mają w przysłowiowej piździe konwencję społeczną, którzy czują że nigdzie za bardzo nie pasują ale że to, co ich rozdyma od środka, wymaga jakiegoś rodzaju ekspresji i sublimacji.  Jest to piękne, typowo campowe szaleństwo ekipy, która działa na zasadzie „it’s me and my homies. Let’s go!”. Wczesne Prodigy to pomnik dla brytyjskiego rave’u z przełomu lat 80 i 90.

Prześledźmy ekspresję kolegów z The Prodigy na przykładzie trzech wczesnych teledysków. Na początek zapiski z klasycznego rejwu czyli Charly says: always tell your mommy before you go off somewhere. Rysunkowy chłopczyk wspiera rysunkowego kotka w przekazywaniu treści porządkowo-dyscyplinarnych,ponieważ kotek nie umie mówić (powód: jest kotkiem). Chłopaki wzięli sobie porady zatroskanego kotka do serca i nawet mieli powiedzieć matce że wychodzą i o której wrócą, ale wjechało MDMA a potem grzyby i zupełnie zapomnieli. Przeciągłe miauczenie jest tak sugestywne, że aż prosi się o pytanie, czy Liam Howlett korzystał z bazy dostępnych sampli, czy może nagrywał swojego kota mikrofonem na magnetofon niczym Tytus de Zoo w księdze XVII o uczłowieczeniu poprzez umuzykalnienie.

The Prodigy – Charly

Numer dwa to klasyczny Everybody is in The Place. Tym razem chłopaki na występach gościnnych w Nowym Jorku. Leeroy Thornhill w modnych również dzisiaj luźnych jasnoniebieskich dżinsach z podniesionym stanem i gustownej, dermopodobnej kurtce do pasa z nadrukiem na plecach okazuje się być mistrzem shuffle dance. Nasz ulubieniec Keith Flint w twarzowym,  czerwonym kapeluszu i rozpiętej kurtce rozkręca imprezę za pomocą jebitnego boom boxa wziętego w miasto na ramieniu. Sądząc po aurze i ubraniach przechodniów jest luty, ale chłopaki ewidentnie dowodzą że jak wrzucisz odpowiednią pigułę to możesz być nawet na Antarktydzie i nie zauważyć jak i kiedy się tam znalazłeś. Na koniec oczywiście przyjeżdża policja i trzeba uciekać. Cóż, taki urok undergroundu.

The Prodigy – Everybody In The Place

Na koniec wzorzec awangardowego szaleństwa z Sèvres i top of the tops. Out of Space. Impreza typu rave na farmie, maski przeciwgazowe i kostiumy do dezynfekcji terenu, czerwone niebo, słupy wysokiego napięcia, startujący lądownik księżycowy, sonda typu Voyager na tle pierścieni Saturna i słońce przebijające się przez ogromny radioteleskop w momencie plumkającego spowolnienia rytmu utworu do poziomu muzyki reggae. Wszystko to jednak blednie w porównaniu ze stadem biegnących strusi, które, jako kompletnie niezharmonizowana czasowo, rytmicznie i tematycznie przebitka stanowi sygnaturę klipu i przebłysk geniuszu realizatora. Ten shit zdecydowanie takes your brain to another dimension, zgodnie z opisem produktu. Towar zgodny z umową.

The Prodigy – Out of Space

Robiąc badania do tego felietonu natknąłem się na jedną, sensacyjną (dla mnie) informację. Otóż nie każdy wie, że The Prodigy, założone w 1990 roku w składzie: Liam Howlett, Maxim Reality, Leeroy Thornhill i Keith Flint miało na początku piątego członka-założyciela, w osobie pani o pseudonimie Sharky. Sharky była kumpelą Flinta z imprez, ostrą rejwerką i wspierała zespół tanecznie i choreograficznie podczas pierwszych klubowych występów, jeszcze przed podpisaniem pierwszego kontraktu płytowego. Sharky odeszła z grupy pod koniec 1990 roku ponieważ nie podobała się jej idea transformacji offowego imprezowego projektu w komercyjne przedsięwzięcie. Na zdjęciach dostępnych w necie Sharky wygląda jak formacja przejściowa między Björk a Jennifer Connely. Sharky obecnie ma pewnie z 55 lat, mieszka w centralnym Londynie, kupuje chleb tostowy i płatki Kellog’s w TESCO i płaci podatki.

W międzyczasie wszystko płynie, jak to mawiał Heraklit. Leeroy Thornhill opuścił zespół w 2000, Keith Flint popełnił samobójstwo w 2019. Obecnie The Prodigy tworzą Liam i Maxim a zespół, z oczywistych powodów demograficznych przechodzi powoli do kategorii „artyści emerytowani”. Nie przeszkadza to jednak The Prodigy powrócić w lipcu 2022 z serią 10 koncertów w UK (bilety już wyprzedano), na których podobno będzie prezentowany również nowy materiał. Pozostałym przy życiu członkom zespołu życzę wszystkiego najlepszego, pamiętajmy bowiem, że swego czasu The Prodigy byli jak Evander Holyfield. They were The Real Deal.  

Nie tylko o młodzieży – wszystkie felietony Wiesławca dla Going. MORE

Copyright © Going. 2024 • Wszelkie prawa zastrzeżone

Do góry strony