Piękno eklektyzmu – 2 płyty, których powinniście posłuchać w tym tygodniu | #16 Muzyczny feed
Kocham muzyczkę, filmy i NBA. Znam zdecydowanie zbyt dużo polskich…
Eklektyka to nie tylko debiutancki mixtape Quebo. To również, a raczej przede wszystkim, szczyt, na który regularnie próbują wspiąć się artyści w różnych dziedzinach. Czy ten wyświechtany i powszechnie nadużywany zwrot niesie ze sobą jeszcze jakąś faktyczną wartość?
Dzisiejsze albumy udowadniają, że tak.
Floating Points, Pharoah Sanders & London Symphony Orchestra | Promises
Wooowieeee! Efekt tej współpracy zapowiadał się wybitnie już na papierze. Połączenie jednego z najbardziej kreatywnych twórców IDM-u i deep house’u z legendarnym saksofonistą, przy wsparciu Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej, dawało nadzieje na mocne wydawnictwo. Jak jednak często bywa w przypadku takich projektów – ryzyko wpadki jest spore. Ale nie tym razem – to nie jest jedna z tych historii. Promises to wyjątkowy album, ścisłe top 3 tego roku.
Zacznijmy od kwestii najistotniejszej. Jest to jedno z tych wydawnictw, które się odczuwa całym swoim ciałem. Od pierwszego wybrzmienia głównego motywu mamy ochotę wstrzymać oddech i napawać się pięknem i pewnego rodzaju stłumionym tragizmem dźwięków. Promises porusza, rozkleja, rozpuszcza pnące się po plecach, ramionach i rękach elektryzujące ciarki. Mówi prosto do serduszka nie przestając ani na moment angażować i animować głowy. Bogactwo instrumentów wypełniających tło tych nagrań powala. Całości przewodzi Sanders i jego potężne solówki na saksofonie – ale nie dajcie się zwieść; Promises to świetny przykład tego, jak pierwszy i drugi plan powinny się uzupełniać i ze sobą współpracować. W tym aspekcie dzieło Floating Points i Sandersa ociera się o poziom perfekcji znany z Romy Cuarona. Nie ma sensu dodawać nic więcej. Skwitujmy to może w ten sposób: od bardzo dawna nic nie poruszało tak dogłębnie, tak prostymi środkami i w tak przystępny sposób – and it matters.
Armand Hammer & The Alchemist | Haram
Ma być eklektycznie i bujać głową; ma to lecieć na blokach i znaleźć się w topce Quietusa; wersy muszą być przekminione, ale bez przesady i odlotów – niejeden chciał to mieć, większość odeszła w zapomnienie lub zbłaźniła się próbując. I wtem! Zjawiło się Wielkie Trio i wyjaśniło. Billy Woods, E L U C I D i Alchemist wiedzą, co jest grane i robią to dobrze. Każdy z nich jest mistrzem w swoim fachu. Billy wielokrotnie udowadniał swoje wybitne wizjonerstwo i umiejętność odnalezienia się na niekonwencjonalnych bitach, czy to we współpracy z Kennym Segalem na Hiding Places czy z Moor Mother na Brass. E L U C I D również błyszczał w duetach dostarczając wyważone flow, na myśl przychodzi tu przede wszystkim jego współpraca z Milo jako Nostrum Grocers z 2018 roku. Alchemist karmi raperów pierwszej jakości podkładami od lat, jest to bez wątpienia jeden z najrówniejszych producentów na globie.
Haram to świetny balans formy, treści i wykonania. Napędzane mieszanką klasycznych sampli i nieoczywistych autorskich dźwięków bity dają raperom nieograniczone możliwości. Oczywiście, zmierza to brzmieniowo w klasyczną stronę conscious rapu, ale jest przy tym przekminione na tyle kreatywnie, że wymyka się z wąskich gatunkowych ram. W tym wypadku możemy również z czystym sumieniem pogratulować artystom wykazania się eklektyzmem przy zachowaniu względnej przystępności. Wokale raperów wypadają korzystnie w zderzeniu ze sobą, eksperymenty z flow występują wystarczająco często, by nie nudzić, a przy tym nie są na tyle skrajne, by odrzucać (jak to np. często bywa u Earla, którego bardzo, bardzo lubię, ale czasem nie nadążam). Reasumując, znudzeni trapem? Odpalajcie Haram.
Kocham muzyczkę, filmy i NBA. Znam zdecydowanie zbyt dużo polskich rapowych wersów i sposobów na przejście Dark Souls.