Od niedzieli, w Polsce będzie gościł Chris Stewart, lider zespołu Black Marble. Amerykanin zagra u nas trzy koncerty, a zanim przeleje on swój entuzjastyczny nokturn na publiczność, przyjrzymy się jego dotychczasowym dokonaniom.
Wytwórnia Sacred Bones Records to wspaniałe skupisko wielu outsiderów, hałasujących neurotyków, dziwaków, smutasów i ogólnie rzecz biorąc ludzkich osobliwości. Wystarczy wspomnieć, że muzykę wydawali tam m.in. Julee Cruise, Blanck Mass, Jenny Hval, Amen Dunes czy… David Lynch i John Carpenter. Jednym z najnowszych członków tego wspaniałego kolektywu jest Christ Stewart, znany lepiej jako lider projektu Black Marble.
Muzyka dla wesołych smutasów
Mamy 2020, a międzygatunkowe granice zatarły się już dobre kilka lat temu i obecnie nie ma sensu jakiekolwiek kategoryzowanie jej pod kątem jednej czy dwóch stylistyk. Bo przecież moglibyśmy określić twórczość Black Marble jako cold wave z elementami synth-popu, jasne. Tyle że poza wyraźną inspiracją Ianem Curtisem i byciem jednym z setek, albo tysiąca zespołów, które mogłyby się podpiąć pod spuściznę Joy Divison Chris Stewart przemyca w swoim projekcie strużkę światła – popową przebojowość i liryczną nienachalność. Do czarnej smoły, która obtacza serce większości cold wave’owców, Black Marble dodaje sporą łychę płynnego miodu.
Trzon zespołu od samego początku stanowił właśnie Stewart. Przez pierwsze lata towarzyszył mu również Ty Kube, a drogi obu panów rozeszły się dopiero przed nagraniem trzeciego albumu „Bigger Than Life”. Od tego czasu, formacja jest w zasadzie solowym projektem Nowojorczyka.
From East Coast to the West Coast, albo na odwrót
W muzyce (i w ogóle w sztuce) wiele mieliśmy przypadków przeprowadzek w obu tych destynacjach. Ucieczka z hałaśliwego Nowego Jorku do Los Angeles to nie autorski pomysł Chrisa Stewarta, wcześniej robili tak m.in. Beastie Boys, którzy pomimo swojej ogromnej miłości do NYC spędzili w LA masę produktywnego czasu. Po rozstaniu z Ty Kube’em muzyk postanowił, że uda się do słonecznej i wyluzowanej Kalifornii i właśnie tam nagra swój trzeci album. I jak słychać po „Bigger Than Life”, wyszło mu to na dobre.
O ile debiutancki „A Different Arrangement” to powolne i raczej przygnębiające dzieło, o ile sofomor „It’s Immaterial” nabiera nieco żywszego tempa, tak „Bigger Than Life” to przy nich wręcz popowy materiał pełen entuzjazmu. Słuchasz tej muzyczki, patrzysz na kalifornijskie różowo-błękitne niebo, dopalasz jointa, dopijasz Kool Aida i wskakujesz na deskorolkę. I wystarczyło po prostu zamieszkać w Mieście Aniołów.
Introwertyczny storytelling
Magazyn Pitchfork określił teksty Stewarta bardzo ładnym terminem: „impresjonistyczne”. Bohaterowie jego utworów to zwykli ludzie, obserwatorzy codzienności, spacerowicze zwracający uwagę na coś więcej niż ekran smartfonów i chcący doświadczyć czegoś ponad trybem praca-dom-praca-dom. Wyczekiwanie lepszych dni, słonecznych pór roku, szczęśliwych momentów i braku zmartwień. Łatwo się z tymi problemami utożsamić, co powoduje, że teksty Stewarta stają się uniwersalne i potrafią dotrzeć do odbiorcy w bezpośredni sposób, nie siląc się na tanią dramaturgię. Bezpretensjonalność to jest to.
To śmiać się czy płakać?
Najlepiej wybrać dwie opcje, zaraz po sobie, wymiennie, jednocześnie. Słuchając starszych płyt Black Marble można poczuć się przytłoczonym ich dusznością i klaustrofobicznością. Odpalając najnowszy album złapiecie głęboki oddech, a świeże morskie powietrze zastąpi Wam w płucach tytoniowy dym i wypłucze piwniczną stęchliznę. Czy „Bigger Than Life” to najlepsza płyta BM? Nie ma co ferować surowych wyroków, bo dla jednych smuty z debiutu i z „It’s Immaterial” mogą być bardziej wyraziste i mocniej bodźcować niż najnowsze piosenki. Bo przecież „One Eye Open”, „Private Show” czy „Daily Driver” to są takie przeboje, że się zamykasz w pokoju, odpalasz białą szałwię i tańczysz z zamkniętymi oczami, a na końcu się okazuje, że się trochę popłakałeś.
Bilety na warszawski i wrocławski koncert Black Marble dostaniecie w Going.